piątek, 27 kwietnia 2012

"Môj domov je spiaca ruža, práve sa rozvíjajúca"

Jestem wykończona. Brudna, głodna i pachnąca farbą. Malowaliśmy dzisiaj od godziny ósmej rano i sama już nie wiem czy mam się cieszyć, czy płakać, bo przed nami jeszcze tyle pracy. Wybieram jednak cieszenie, bo  właśnie zakryliśmy  kanarkową żółć i amarantowy róż (o zgrozo oba kolory w jednym pokoju). Boli mnie kręgosłup, kręci mi się w głowie od zapachu emulsji, a mój czerwony lakier na paznokciach zyskał beżowe maziaje. Wyglądam zabójczo w pomalowanych spodniach i zaprysknych okularach. Teraz proszę mnie nie odwiedzać, bo pogonię pędzlem. 

Zrobiłam sobie herbatkę i odpoczywam pisząc. Zaraz wróci  ze sklepu mój mąż, który od rana kazał na siebie mówić per 'panie majster' i za moment zagoni mnie do mycia okien. Nie jest lekko. Życie.
Wymieniliśmy się zadaniami - on pozmywał bowiem naczynia, a ci którzy mnie znają, wiedzą , że zmywania nie cierpię, tak więc mogę myć te okna. Drzwi dodam gratis.

A więc (doskonale wiem, że zdanie nie zaczyna się od 'więc', ale to mój blog, więc sobie pofolguję). A więc kolor jest bliżej nieokreślony, można by powiedzieć, że to kolor bez koloru. Ani biały ani beżowy. Na opakowaniu było napisane 'Buttermilk' (maślanka) i chyba ta nazwa jest adekwatna do tego co widzę na ścianie. Otoczona więc maślanką zastanawiam się, czy kiedykolwiek dogonię angielskie standarty dotyczące wystroju wnętrz i chyba nie dogonię.

Dzięki Bogu, że nie dogonię! Córka znajomego mojego męża wydała bowiem na same zasłony (o zgrozo!) 3000 funtów (15.000zl)! To nie tylko nienormalna ale i niemoralna cena! Następnie, uwaga (!) nigdy tych zasłon nie założyła, bo przestały jej się podobać i sprzedała je na aukcji za 15 funtów! 
Nasz salon będzie jak najbardziej nieangielski, nie tylko pod względem wydanych na jego remont pieniędzy. Będzie bowiem bez wykuszy, starych mebli, wiktoriańskich tapet i kwiecistych podnóżków. Będzie po naszemu, a ten kto chce zobaczyć jak, to już musi nas odwiedzić. Obiecuję przywitać mniej umorusana i pachnąca zdecydowanie lepiej niż w chwili gdy piszę ten post.

Dzisiaj kolejna zagadka, o wiele, wiele trudniejsza niż ostatnio. Ten kto zgadnie, dostanie ode mnie śliczną i bardzo praktyczną zakładkę do książki. Skąd dokładnie pochodzi tytuł posta?

Pa, 
idę się myć.

środa, 25 kwietnia 2012

"Asfalt ulic jest dziś śliski jak brzuch ryby"

Od kilku dni pada niemal naookrągło i przez kolejny tydzień podobno ma się nic nie zmienić. Anglicy cieszą się ogromnie, gdyż z powodu braku wody, w większości rejonów kraju wprowadzono w marcu restrykcje dotyczące jej użytkowania. Teraz za to mamy jej nadmiar. Leje, wieje, szaro, buro i ponuro... Jest to jednak idealny temat do rozmów. Dzisiaj w pracy kilkukrotnie mnie pytano jak dotarłam do szkoły, czy przemokłam, czy synek miał kalosze i jak znoszę niskie ciśnienie... Pogoda jest odpowiednim tematem do 'small talk' o każdej porze dnia i nocy, w każdej sytuacji i w każdym możliwym momencie. Na zewnątrz może być lovely, chilly, grey, wet, nasty, ale najgorzej jak jest snowy. Śnieg bowiem wprowadza większość tubylców w panikę i totalną dezorietntację. W sklepach wówczas brakuje żywności, szkoły są zamknięte, a ludzie jeśli tylko mogą, zostają w domach i modlą się o zmianę pogody. Bynajmniej nie mówię o 50 cm śniegu, taki bowiem jest tutaj prawdziwym rarytasem (przynajmniej dla Polaków). Mowa o 2, 3 cm, ledwo przykrywających trawę. Wtedy wszystkie inne tematy schodzą na drugi plan, zarówno kapelusze Królowej Elżbiety jak i spódnice Kate Middleton. 
Dzięki Bogu, śniegu nie ma. Jest za to deszcz. Rzeczka obok domu zasiliła swój nurt i w końcu jest prawdziwą rzeczką, a nie strumieniem. Z tego awansu, w ferworze zabrała wszystkie śmieci po drodze i widać jak jak się kotłują w wodnej wirówce. Ja właśnie zrobiłam zupę brokułową, włączyłam radio i zaraz dokończę czytać książkę. Taka pogoda nie nastraja mnie bowiem do żadnych rozmów, jedynie do wylegiwania się do granic bezczelności i patrzenia zza lektury na spływające po szybie krople dżdżu.


Mam też małą zagadkę. Skąd pochodzi tytuł posta? Dla tego sprytnego kto zgadnie jako pierwszy mam specjalną niespodziankę:)


A, i swoją drogą zmieniłam ustawienia w komentarzach, nie trzeba już mieć konta google by zostawić jakiś ślad.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Polacy. Rodacy.

Nasi rodacy w Anglii. Subiektywnych kategorii pięć.
1. Najwieksza grupa Polaków, to Polacy bez wyksztalcenia lub z bardzo niskim wykształceniem. Niestety w Polsce nie mogli znaleźć pracy, tutaj znaleźli ją bez większego trudu. Pracują w fabrykach, w restauracjach, sklepach.
2. Polacy leniuchy. Przepraszam, że używam takiego słowa, ale niestety innego nie ma. To nasi rodacy, którzy przyjeżdżają do Anglii i widzą tu socjalne eldorado. Do pracy nie chodzą lub chodzą mało. Żyją z zasiłków, wsparcia, jałmużny. Najczęściej można spotkać ich na dworcach i łatwo rozpoznać po barwnym języku. Kiedy ich widzę ogarnia mnie złość, bo dosyć, że żyją na cudzy koszt, to innym uprzykszają byt i tworzą kłamliwą opinię o całym narodzie. Kiedyś była słynna sprawa w Peterborough, gdzie Polacy złapali i zgrillowali łabędzie. Wspomnę tylko, że w Anglii są to królewskie ptaki pod ścisłą ochroną... Tak powstają mało pozytywne opinie o Polakach.
3. Polacy - studenci. Przyjeżdżają do Anglii na studia. Jest ich stosunkowo mało. Inteligencji polskiej też tu mało. Idealiści zazwyczaj bowiem kraju nie opuszczają.
4. Kombatanci wojenni, Polacy z powojennej fali emigracyjnej. Cieszą się tutaj dużym szacunkiem.
5. Cała reszta. Ludzie, którym w Polsce się żyło ciężko. Którzy nie mogli kupić sobie w kraju pary jeansów, gdy była taka potrzeba. To także ludzie, którym udało się w Polsce, ale chcą czegoś więcej. Łatwości życia, bezstresowości finansowej, innych perspektyw. Są też także ludzie, dla których Polska była zbyt mała. To tutaj jest modowe centrum Europy, tutaj rodzą się gwiazdy popu i tutaj otwierają się drzwi do biznesu. W tej grupie są polscy przedsiębiorcy, pielęgniarki, lekarze, polscy aktywiści i marzyciele. To tacy ludzie, którzy nawet jeśli zaczną od przysłowiowego zmywaka, to skończą na byciu managerem całej restauracji. Którzy są w Anglii pracownikami miesiąca albo i pracownikami roku. Są najlepsi i najszybsi. Gdyby nie kategoria nr 2, to własnie oni stworzyliby najbardziej szeroki i pozytywny stereotyp o Polakach.

piątek, 20 kwietnia 2012

Trudne początki nieznanego końca.

Szukam w słowniku słowa emigrant. Ktoś kto na stałe lub na pewnien okres czasu zamieszkał poza swoja ojczyzną... Nigdy się emigrantką nie czułam, bo to słowo zawsze wydawało mi się mieć pejoratywną konotację. Dzisiaj, czy chcę tego czy nie, emigrantką jestem. Z Polski nie uciekłam, nie pobiegłam za chlebem, choć może teraz bym to zrobiła. Nie szukałam lepszego świata ani nowych możliwości rozwoju. W Anglii znalazłam się z powodu marzeń mojego męża, moich marzeń i marzeń Pana Boga, który od dawna planował to co się z nami stało.
Początek byl trudny, powiem nawet, ze okropnie trudny. Wstawałam rano i nie czułam zapachu powietrza, do którego przywykłam przez 28 lat mojego zycia. Nie mogłam wybiec po bułkę do sklepu ani przejechać się starym, poczciwym tramwajem. Swoim mocnym ramieniem otoczyla mnie obca rzeczywistość, równie obca jak zimna i piękna. Ptaki spiewały cudnie, a drzewa uginały się pod różnorodnością ich gatunków. Trawa soczyście zapraszała do zabawy, strumień obok domu błękitnie iskrzył się w słoncu.. To jednak nie poprawialo mi ani humoru ani nie rozciągało uśmiechu na mojej twarzy. Czułam się jakby odłączono mnie od matki, jakby ktoś wyjął mnie z ciepłego gniazda. Mojego, dobrze mi znanego, nawet jeśli czasem uwierało i było pomalowane brązowym sprejem... ŁKS jest the best.... Dzisiaj jednak uśmiecham się często. Uśmiecham się , gdyż bardziej rozumiem bycie tutaj. Rozumiem po co tu jestem i widzę też jasne strony, których niezaprzeczalnie dostrzegam coraz więcej. Jednak nigdy nie będę się tutaj czuć jak u siebie. Wiosna bowiem nigdzie na świecie nie jest tak słodka jak w Polsce i truskawki nigdzie na świecie nie pachną tak pięknie jak tam.

czwartek, 19 kwietnia 2012

Oswoić emigrację.

Minęły już dwa lata odkąd tu jestem. Coraz częściej slyszę pytanie, czy jest mi tu dobrze, czy się przyzwyczaiłam. Przyzwyczaić chyba się nigdy do końca nie można, ale można oswoić, zrozumieć, spróbować polubić. Chociaż tyle i aż tyle. Przecież da się przetrwać w obcym miejscu, da się je nawet zmienić na tyle, że chociaż w małym wymiarze przypomina dom. Moje mieszkanie stało się azylem dla naszej trójki, język polski naszym tajemnym kodem, a wiersze polskich poetów źródlem inspiracji. W moim domu nie ma brownie ani lemon cake. Wciąż króluje polski jabłecznik i sernik z potrójnie mielonego twarogu. Dzięki internetowi, mój synek wie co to radio trójka i kultowa lista przebojów, dzięki telefonowi - codziennie rozmawia z babcią Marysią... Jednak kiedy wychodzę na zewnątrz nie staram się być inna niż reszta. Nie izoluję ani siebie ani dziecka, choć wewnętrznie wlącza mi się syndrom ucieczki lub zawstydzenia. Wsłuchuję się w angielski akcent i próbuję go opanować na tyle, by stwarzać chociażby pozory asymilacji ze spoleczeństwem. Przy kasie w sklepie rozmawiam z panią o deszczu, który pada od pięciu dni, a w pracy o wyższosci monarchii nad demokracją. Umiem się przystosować, umiem zmienić skórę jak kameleon i dać się polubić na tyle, by nie uznawano mnie za obcego. Jednak w środku, tam gleboko pod skórą, jestem obca. Całkowicie, niezaprzeczalnie inna. I o tej inności będę pisać najwięcej.