niedziela, 27 stycznia 2013

Opieka medyczna.

Dzisiaj chciałam się z Wami podzielić moją bardzo subiektywną opinią na temat służby zdrowia w Anglii. 

Zanim tu przyjechałam miałam tylko mglisty pogląd o angielskiej opiece medycznej, który można strescić do jednego zdania "Lekarze się na  nieczym nie znają i zawsze przepisują Nurofen". Ten temat powodował we mnie paraliż i ogólną dezorientację, ale ja chyba dobrze trafiłam, bo mój pogląd jest na razie zupełnie odmienny od wszelkich stereotypów zasłyszanych w Polsce. Pomijam temat dentysty, bo tutaj obawy sie potwierdziły, więc dzisiaj ten obszar medycyny dyplomatycznie ominę ( zęby leczymy tylko w Polsce lub tylko u polskich dentystów!).

Wiem jednek, że moja opinia nie będzie obiektywna, bo Crowborough to dosyć bogate miasteczko, które przyciąga ludzi zamożnych, w  tym dobrze wyedukowanych lekarzy, tak więc inni Polacy mieszkający w UK mogą mieć zgoła inny pogląd na temat opieki niż ja.

Anglicy są bardzo dumni z NHS, czyli tzw polskiego NFZ, ponieważ leczenie odbywa się za darmo (tak smo jak w Polsce). Nie płaci się za wizyty u lekarzy, na żadnym poziomie leczenia. Termin łapówki w ogóle nie istnieje, bo medycy są opłacani wyjątkowo dobrze i słyną z posiadania ogromnych wilii i szybkich samochodów. I słusznie. Praca więc nie powoduje  wśród nich ani frustracji ani braku motywacji. Lekarz traktowany jest jak wyrocznia i pacjenci w ogóle nie podważają jego wiedzy lub kompetencji, co czasem może prowadzić do problemów zdrowotnych bo nie konsultują wiedzy swojego lekarza z żadnym innym specjalistą. Ja zawsze obkładam się książkami o tematyce medycznej i weryfikuję zasłyszaną diagnozę. Tutaj  nikt tak nie robi. 

Kiedy tylko nam coś dolega, od bólu gardła poprzez problemy gastralne po kołatanie serca  konsultujemy się z naszym GP, czyli lekarzem rodzinnym. My mamy tego samego GP dla całej naszej trójki. Dzieci bowiem chodzą do tej samej przychodni co dorośli i nie ma tzw strony "zdrowej", co może nie jest najlepszym rozwiązaniem, bo wszyscy razem - mali i duzi, zdrowi i chorzy - przebywają w jednej poczekalni. Najpierw umawiamy się na wizytę albo do naszego GP albo do jakiegokolwiek lekarza, który akurat ma termin. Gdy przychodzimy do przychodni, sami odznaczamy sie na komputerze i czekamy w poczekalni aż na monitorze wyświetli się nasze nazwisko. 

Na pierwszej wizycie lekarz przeprowadzał z nami wywiad (przebyte choroby, obciążenia genetyczne, uczulenia, przyjmowane leki itd) i wiedza ta na zawsze już widnieje w naszej elektronicznej karcie. Na każdej kolejnej wizycie lekarz otwiera naszą kartę w komputerze i ma tam zapisaną całą historię medyczną. Przebyte choroby, zapisane przez poprzednich lekarzy leki, metody leczenia, które się sprawdziły, a które nie, wizyty w szpitalach i klinikach.  Jestem pod wrażeniem jak płynna komunikacja tu jest między poszczególnymi ośrodkami medycznymi. Gdy byłam w szpitalu, lekarz, który przeprowadzał zabieg widział w swoim komputerze dokładnie tę samą "kartę" medyczną , co mój GP, są tam też wszystkie listy jakie lekarze wysyłają do mnie i do siebie na wzajem na temat wyników badań i odbywanego leczenia. Chciałam tutaj też zaznaczyć, że wszystkie wyniki badań jak i terminy wizyt szpitalnych zawsze przychodzą pocztą. 

Wracając do wizyty u GP. Jego gabinet nie jest białym pokojem ze szklaną szafą pełną ulotek. W przychodni w Crowborough, ich gabinety są przytulne, obite drewnem, na ścianach wiszą rodzinne zdjęcia lekarza, trofea myśliwskie, dyplomy i reprodukcje impresjonistów. Od razu choremu lepiej, że nie musi oglądać bezdusznych, białych wnętrz. Mi to przynajmniej odpowiada. Lekarz nie chodzi w białym kitlu, ale ma zawsze na kant wyprasowaną koszulę i pięknie pachnie perfumami Jean Paul'a Goultier'a, co jest dodatkowym plusem :-P
Wizyta zawsze odbywa się od miłej, odstresowującej rozmowy o pogodzie, rodzinie lub generalnym samopoczuciu. Potem odbywa się standardowe i bardzo szczegółowe badanie. Byłam zaskoczona gdy pierwszy raz poszłam z Olim na badanie z powodu bólu gardła. Lekarz zbadał mu nawet głowę, macał czaszkę, świecił w uszy, zaglądał w nos i trwało to dobre 20 minut. Jeśli choroba jest wirusowa, lekarze zazwyczaj nie przepisują nic, bo motywują organizm do walki z chorobą samemu. Gdy jest to coś bakteryjnego zazwyczaj podają antybiotyk niestety bez probiotyków, bo tu ich  nie ma i zawsze zaopatruję się w nie w Polsce. Przy bardziej poważnych schorzeniach, również badają, przepisuja lekarstwa, a potem wysyłają do specjalisty, który zazwyczaj przyjmuje w szpitalu.  Tutaj spotkanie też odbywa sie w dosyć przyjemnej atmosferze, bo lekarze jeszcze nigdy (przynajmniej względem mnie) nie wykazali ignorancji lub poczucia wyższości, z czym nagminne spotykałam się w Polsce i co doprowadzało mnie do szewskiej pasji. 

I to chciałabym tutaj podkreślić jako jeden z największych atutów crowboroughowej opieki medycznej: lekarze traktują pacjenta jako inteligentą istotę ludzką, która ma imię i nazwisko.

Tak jak pisałam, nie chodzimy do angielskich dentystów, bo mają dosyć specyficzne metody leczenia. Ponieważ Oli wymaga stałej opieki stomatologicznej jeździmy z nim do Lodnynu do polskiej klinki. Lekarka zna się na rzeczy, jest specjalistą w leczeniu dzieciaków, ale jej stosunek do pacjenta jest dla mnie nie do przyjęcia. "Czy mamusia wie jak się myje ząbki dzieciom?" ( brr, mamusia ma przecież imię). - Tak wie.
"A czy mamusia była z synusiem na fluoryzacji?" Jeszcze nie - odpowiadam. "Mamuusiu!! Tożto nie do pomyślenia! On ma już 5 lat! To mamusia nie wie, że trzeba? " No nie wie. " A mamusia kupiła dziecku elektryczną szczoteczkę?" Kupiła, ale on jej nie chce używać. Woli zwykłą. " To mamusia, musi dziecko zachęcić, nie umie mamusia?. To ja dam dziecku balonika, mamusia potrzyma " Mam ochotę tym balonikiem pacnąć panią po głowie. Później pani dentystka ochrzaniła fatalnym angielskim hinduską instumentariuszkę krzycząc na nią, że nie umie obsługiwać laptopa i że jest ślamazarna. Było mi wstyd i przykro, że jedyna nieprzyjemna lekarka z jaką sie spotkałam w UK jest Polką. 

W ogólnym rozrachunku, być może w Polsce są lepsi specjaliści, ale w Anglii o wiele lepsze traktowanie i komfort leczenia. Do pacjenta podchodzi się bardziej po ludzku i z większym szacunkiem. Ja z takim traktowaniem w Polsce też się spotkałam, ale może nie z taką częstotliwością jak tutaj. Pamiętam jak moja mama leżała w Wojskowej Akademii  Medycznej w Łodzi i naprawdę traktowano ją cudownie i wszystkim życzę takiej opieki. Jednak moje osobiste doświadczenia ze szpitala Madurowicza czy dziecięcego szpitaja na Spornej są niestety  smutnym, szarym wspomnieniem, które wolałabym wymazać z mojej pamięci. 

No to tyle. Kto dotrwał do końca ten jest naprawdę dzielny!

A! I jeszcze nikt mi tutaj nie przepisał Nurofenu! :-)

niedziela, 20 stycznia 2013

Jak w białym śnie...


Dzisiaj był naprawdę czadowy dzień. Słowo "czadowy" pasuje tu idealnie i nie da się zaprzeczyć, że śnieg ożywił całe miasteczko do granic możliwości. I to śnieg przez duże Ś! Padało wczoraj i padało dzisiaj, więc mamy porządną warstwę około 30 cm śniegu i jest prześlicznie! Muszę przyznać, że Crowborough wygląda zjawiskowo pokryte białym puchem. Zresztą zawsze jest ładne, ale w białej pierzynce wygląda bajkowo, magicznie i po prostu pięknie. 


Dzisiaj nie zauważyłam, żeby jeździł chociaż jeden samochód, ale za to widziałam dziesiątki ludzi bawiących się na całego i był to przefajny widok! Ponieważ miasteczko jest zbudowane na pagórkach, jest tutaj masa miejsc do zjeżdżania na sankach. Na sankach i nie tylko! Widziałam chłopców zjeżdżających na deskorolkach, foliówkach, w miskach, płaszczach i wszystkim co się dało znaleźć. Dzieciaki z college'u zorganizowały bitwę na śnieżki i pół miejscowości wzięło w niej udział. Było naprawdę dużo humoru i radości!

A my z Olim zaliczyliśmy wszystko: sanki, bitwę, lepienie bałwana a nawet zabawę w berka. Byliśmy na dworze prawie cały dzień, wracaliśmy do domu tylko na zmianę rękawiczek i szybkie kakao. Trzeba bowiem korzystać dopóki jest śnieg, nigdy bowiem nie wiadomo kiedy się stopi. 

A co do jutra, to nie wiem co mnie czeka. Zastanawiam sie jak dotrę do pracy i czy szkoła w ogóle będzie otwarta, jednak nawet jeśli byłaby zamknięta, to  i tak nic nie szkodzi, chętnie powtórzę dzisiejszy dzień.


piątek, 18 stycznia 2013

Święta śniegowe ?

Kiedy byłam mała, pani w przedszkolu co roku opowiadała nam o śniegu. O tym, że płatki przybierają różne kształty, ale zwsze mają sześć identycznych ramion. Słyszałam też o śniegu sypkim i o śniegu puchowym. Jest śnieg, który skrzypie pod butami, ale też taki, który wraz z brudem przykleja się do podeszwy, śnieg prawie roztopiony i śnieg zamarznięty. Dużo już w swoim życiu słyszałam o śniegu, ba! nawet śnieg sam o sobie dużo mówi. Że biały, że skory do zabawy, że piękny.

Nigdy jednak nie słyszałam o nim tego, co usłyszałam dzisiaj. Że niebezpieczny. Że uprzyksza życie. Że po co on w ogóle opuszcza chmury. Biedny śnieg. Mam nadzieję, że ma wysokie poczucie własnej wartości i że nic sobie z takich niemądrych uwag nie robi. Współczesny jezyk nazwałby chyba takich ludzi hejterami. 

Godzina 8:40 Pierwsze cudowne płatki spadły na mój nos. Otwieram buzie w kierunku nieba. Oli też. Mniam. Pyszne.

Godzina 10:00 Śniegu spadło może 3 mm. Pierwszy sms ze szkoły.

"Uprzejmie informujemy, że z powodu opadów śniegu, szkoła będzie zamknięta o godzinie 12.00. Uśmiecham się pod nosem i wracam do pracy"

Wpada Hilary, którą bardzo lubię i gdyby była o 40 lat młodsza na pewno byłaby moją bliską przyjaciółką. A tak jest raczej moją najbardziej ulubioną Angielką w okolicach siedemdziesiątki.

"W Morrisonie zabrakło jajek, ludzie wykupili" ( Morrison to taki nasz REAL). Nie wiem jak to skomentować. 

Godzina 10.30 pada ponownie. Powietrzchnia śnieżnego puchu ma grubość około 5 mm. Drugi sms ze szkoły.

"Jeszcze raz przypominamy, że szkoła  będzie zamknięta o godzinie 12.00, proszę jak najszybciej odebrać dziecko".

Zaraz potem dzwoni Jowita.:

Jowita: Magda, słuchaj jestem w sklepie, ludzie wykupują towar, nie potrzebujesz czegoś, bo wszystko znika.
Ja:  Jak to znika? 
Jowita: No znika, bo chyba święta idą
Ja: Ale jakie święta?
Jowita: No jak to jakie? Święta śniegowe! 

Godzina 11.00 sms nr 3. Śniegu 1 cm.

"Prosimy o natychmiastowe odebranie dziecka ze szkoły. Szkoła będzie nieczynna już za godzinę"

Zastanowiłam sie wtedy, co jeśli ktoś nie może odebrać dziecka. Pracuje w Londynie i nie zdąży dojechać opóźnionym pociągiem na czas, albo pracuje w sądzie i akurat o 12.00 ma rozprawę o przyznanie alimentów albo o napad z bronią w ręku. Odpowiedzi nie znalazłam.

Dawid zamknął biuro, wszyscy ludzie pobiegli do domu, by zabarykadować się przed skutkami śnieżnej inwazji. Odebraliśmy Oliego, wzieliśmy sanki, pobiegliśmy na górkę i huuuraaaaaaaaa ŚNIEG!!!! I choć boli mnie gardło, bo od 3 dni walczę z zapaleniem migdałów, mam dreszcze i generalnie czuję sie do przysłowiowej bani, jutro rano zabieram sanki i idę nacieszyć sie z Olim białym puchem. To śnieżne "szaleństwo" ma trwać  bowiem tylko trzy dni.



P.S Chciałam też zaznaczyć, że reakcje Anglików, choć są dosyć zabawne i dla nas Polaków absurdalne są jednocześnie uzasadnione. W Anglii bowiem nie ma pługów śnieżnych ani piaskarek, więc świat zamiera w bezruchu. Z obawy przed obfitym śniegiem już nawet jeden płatek spadający z nieba sieje panikę. 

Zbieżność nazwisk i imion wcale nie jest przypadkowa, a wydarzenia zdecydowanie oparte są na faktach autentycznych.


sobota, 5 stycznia 2013

Stymulacja mózgu

Oj kochani, kochani, jaki ja piękny dzień dzisiaj miałam! Dosłownie jakby Pan Bóg przeczytał mojego posta sprzed dwóch dni i dał mi niezłego kopa w tyłek. 
Otóż, zacznijmy od tego, że dzisiaj miałam swój dyżur w kawiarni w Tunbridge Wells i straaasznie nie chciało mi się iść.

Myśl pierwsza: Zadzwonię do Joyce i powiem, że dzisiaj nie idę. 
Myśl druga: Bez sensu, przecież jak ja nie pójdę, to ktoś będzie musiał iść za mnie.
Myśl trzecia: Ale tak mi się nie chce, lepiej zostanę w domu i zrobię pranie.
Myśl czwarta: Zdeklarowałaś się, to idź! 

Postanowiłam iść i to na całego. Zrobiłam sobie fryzurę, założyłam wyjściowe ciuchy, spryskałam szyję ulubionymi perfumami i pomyślałam, że to będzie mój dzień. W kawiarni było super, spotkałam Węgierkę Niki, która tak jak ja powoli dostosowuje się do życia w UK, potem zrobiłam kilka latte, milkshaków i capucino i się zaczęło. Podszedł do mnie mężczyzna lat około 45 i poprosił o Americano z mlekiem. Rozmowa była cudowna o biznesie kawiarnianym i o tym, czy warto być wolontariuszem  (udało mi się porozmawiać z Anglikiem o czymś ciekawym - myśl piąta! ). Następnie spotkałam Emily, która planuje studiować w Oksfordzie i zaczęłyśmy rozmawiać o życiu w miastach uniwersyteckich i o tym, że uwaga - nasz mózg potzrzebuje stymulacji! Niby nic odkrywczego, ale dla mnie to całkowita eureka! Myśl szósta: Czemu nie lubię Crowborough? Bo mnie nie inspiruje! Nie stymuluje! 

Złapałam torbę, pożegnałam się ze wszystkimi i pobiegłam na miasto do Tunbridge. Nie chciałam wracać do Crowborough. Nie dzisiaj. Nie wtedy. Chodziłam po księgarniach, sklepach i ulicach. Usiadłam na ławce i złapałam powietrze w nozdrza. Nie wiem, czy wiecie o co mi chodzi, ale było to najsuperowsze uczucie na świecie. Chociaż byłam sama, to otaczali mnie ludzie. Z torbami biegli po Camden Road, gdzieś zapłakało dziecko, gdzieś ktoś zatańczył breakdance. Na deser poszłam do The Body Shop i poznałam kolejną osobę, Angielkę, lat 20, może 23  i wywiązała się między nami długa, około siedmiominutowa rozmowa o wpływie aluminium na nasze zdrowie. I było w tej rozmowie coś tak pięknego, w niej było, że jeszcze bardziej poczułam, że to nie chodzi o Anglików. Chodzi o mnie.

Zawsze jest wyjście. 
Potrzeba tylko nieco odwagi.

Do tego wszystkiego kupiłam sobie świetną bluzkę i bombową szczotkę do włosów i dzisiaj zasnę z uśmiechem na ustach ( Ciekawe czy tak można? Myśl siódma)




piątek, 4 stycznia 2013

Wyprzedaże!

Nie wiem jak Wy, ale ja bardzo lubię wyprzedaże. Zresztą pod tym względem jestem typową kobietą,tak więc poza kulturą wysoką i tzw sacrum, lubię też profanum i całkiem przyziemne rzeczy. Tak! Lubię ciuchy i kosmetyki! Śledzę modowe blogi, kosmetyczne strony i sklepy online. Nie żebym robiła to nałgowo, ale jak zaczynają się wyprzedaże, to czuję, że to mój sezon. Szczególnie w Anglii promocje są fantastyczne i czasami nie wydaję tygodniami, by móc upolować te same rzeczy w styczniu za więcej niż pół ceny.

Tutaj wyprzedażowe szaleństwo zaczyna sie już w drugi dzień Świąt. Ja wtedy nie szaleję, ale są osoby, co ustawiają sobie budzik na siódmą rano i pędzą do sklepów by złapać co najlepsze kąski. Ja do tych osób nie należę, bo po pierwsze nie lubię tłumów, po drugie nie widzę się przepychającej między piszczącymi paniami, które wydzierają sobie torebkę od Mishy Burton. 

Ja śledzę sieć! To najlepsze miejsce. Spokojnie, w domowym zaciszu pijąc aromatyczną herbatkę, odwiedzam strony które dobrze znam i lubię. W Anglii doskonale robi się zakupy przez internet. Zalet jest cała masa. Możesz szybko coś kupić, płacąc kartą płatniczą, rzecz w ciągu trzech dni jest w Twoim domu i jeśli dobrze znasz swój rozmiar wszystko jest OK. Jeśli jednak okaże się, że coś jest za małe/duże/niewygodne/itd odsyłasz produkt za darmo i w ciągu tygodnia masz pieniadze spowrotem na koncie. Nikt cię nie pyta, dlaczego coś oddajesz i nie zastanawia miesiącami, czy w ogóle masz do tego prawo. Proste i przyjemne. 

Tym sposobem dzisiaj udało mi się kupić sukienkę za 10 funtów zamiast 50, buty za 12 zamiast 40 i torebkę za 6 zamiast 29 funtów. Nieźle co? Ciekawa jestem, jak tam wyprzedażowe polowanie w Polsce. Następne chyba dopiero w lipcu...

czwartek, 3 stycznia 2013

Cupcake versus pączek

Anglia jest jak cupcake. Bardzo ładna, słodka, kolorowa, z cukrową posypką w kształcie serduszek i srebrnych płatków. Pod posypką lepki i przesłodzony krem z masła, oczywiście z dodatkiem niebieskiego lub złotego barwnika. A pod kremem...nic specjalnego. Zwykłe ciasto biszkoptowe. Nuda.

Polska jest zaś jak ciepły pączek z wiśnią. Na wierzchu brązowy i mało atrakcyjny, ale jak wbijesz w niego  zęby to czujesz cierpko - słodki smak owoców, które potem spływają po brodzie i lądują na świeżo wypranym swetrze. Czasem już nie chcemy następnego, ale tak naprawdę każdego kiedyś dopada na niego ochota. Chwila tete a tete z jego puszystym nadzieniem i babcinym lukrem. 

Gdy przyjechałam do Crowborough, pomyślałam sobe "tak musi wyglądać niebo". Każdy dom otoczony ogródkiem, dopracowanym i przystrzyżonym. Kwiaty rosną w nich 365 dni w roku, raz fioletowe raz białe innym razem w kolorze magenty.  Ludzie uśmiechają się na powitanie i zawsze, naprawdę zawsze pytają "How are you?". Samochody jeżdżą powoli, prawie nigdy nie przekraczając dozwolonych prędkości ( przynajmniej u mnie na wsi ). W sklepach pani przy kasie zadaje zawsze ten sam zestaw pytań How was your day?, Do you need help with packing? , Do you want any cash back? ) i obsługuje bez zbędnego stresu.

Wszyscy uśmiechnięci i zadowoleni, nie dający po sobie poznać, że mają jakiekolwiek problemy. Nie słyszę też, by ktokolwiek tu szczególnie narzekał ( nikt mi nie powie, że nasza polska skłonność do narzekania to wynik pogody, inaczej Anglicy musieliby popełnić zbiorowe samobójstwo ). Zdają się wieść błogie życie. 

Na początku, był pełen zachwyt! Wow, tak tu spokojnie, pięknie, ludzie mili, ale szybko przekonałam się, że Anglia jest nie tylko jak wspomniany cupcake ale jak tekturowa makieta stworzona na potrzeby filmu. Piękna, kolorowa, dopracowana, ale tylko makieta. Pewnie zastanawiacie się, czego mi tak wspaniałym miejscu może brakować? Tutaj nie ma prawdziwych, głębokich relacji z ludźmi ( nie ma, albo ja jestem jakaś wybrakowana i nie umiem ich wypracować ), wszystko jest na poziomie idealnej pierwszej rozmowy i tyle. Nikt nie pyta co TAK NAPRAWDĘ u mnie słychać. Jak zaczynam mówić, to zaraz zmiana tematu, więc mówić przestałam i na stereotypowe How are you donig? odpowiadam Fine, and you? Z nikim nie udało mi sie porozmawiać o książkach, polityce, imigrantach, kulturze, historii, geografii, filozofii, metafizyce i predestynacji. Jednak zawsze da się pogadać o gotowaniu i pogodzie.

Brakuje mi też życia na ulicach (piszę o Crowborough), miejsc gdzie możesz wyjść z dzieckiem kiedy pada deszcz, fajerwerków w Sylwestra, rozmów z sąsiadami i odwiedzin po szklankę cukru. Brakuje mi, żeby ktoś był prawdziwy. 1000 razy bardziej wolę jazdę starym tramwajem z ludźmi, którzy szczerze powiedzą co myślą o polskiej telekomunikacji niż popołudniową herbatkę na której dowiaduję się, że koło skrzyżowania posadzono nowe pelargonie.

Nie, nie chodzi o to, że Angli nie lubię. Lubię. Lubię nawet Anglików. Ich optymizm jest bardzo inspirujący i chciałabym go zachować gdziekolwiek będę. To, czego nie lubię, to fakt, że ten optymizm często jest zasłona dymną dla samotności, niezrozumienia, pustki. A ja niczego bardziej nie szukałam w życiu jak prawdy. I tej prawdy właśnie mi brak najbardziej.